Szedł
niepewnie wąską, zaniedbaną klatką schodową, jakby coś
przeczuwał. Kości go bolały, mięśnie także dawały o sobie
znać. Były styrane od ciężkiej fizycznej pracy. Mimo tego niósł
ciężki wór, typowy, taki jak używa się do śmieci. Czarna folia
złowrogo szeleściła, a gumowe podeszwy jego czarno-białych
adidasów sprawiały, że drewniane schody, raz po raz, skrzypiały.
W pewnym momencie zakręciło mu się w głowie. To był znak, by
zawracać i zamknąć mieszkanie na cztery spusty albo czym prędzej
uciekać. Zignorował jednak ten przekaz z samej góry i podparł się
dłonią o zakurzoną poręcz pełną drzazg. Sprawił, że jedna
wbiła się w jego palce, ale pomimo tego udał się na sam dół.
Przeszedł podwórko pełne starych, czerwonych, granatowych i
zgniłozielonych samochodów, które błagały o odrestaurowanie,
miejscami pokrytymi rdzą. Wypluł gumę do żucia na brudny piach,
tuż obok zasikanej przez psy i koty piaskownicy. Dotarł do kraty.
Coś sprawiało, że bał się krat, nawet takich jakie zabezpieczały
śmietniki. Przełknął gorzką ślinę, zagryzł zęby, tak mocno,
że aż myślał, że sobie je wyłamie lub skruszy na drobny pył.
Wsunął klucz, przekręcił go w zamku, otworzył drzwi, które
zaskrzypiał w ten specyficzny sposób, sprawiający, że dreszcze
przebiegają po całym ciele. Wrzucił worek do otwartego pojemnika i
nie trudząc się jego zamknięciem, czym prędzej ponownie
przekręcił klucz i udał się w kierunku bramy, która prowadziła
na klatkę schodową, tę samą, którą wcześniej przemierzył.
Zaskoczył
go pisk opon, które skutecznie przecięły mu drogę. Z początku
chciał zawracać, ale wtedy pojawiło się drugie auto. Zrozumiał,
że nie ucieknie, więc stał, pewnie, mężnie i dumnie, niczym
honorowy gość, zmuszony do wzięcia udziału w boskim bankiecie, na
którym wcale nie ma ochoty bywać. Nie spuszczał wzroku. Patrzył w
szyby i na twarze, które jako pierwsze wyłaniały się zza
otwartych drzwi. Poznał kobietę, była młoda, a łzy wyciekały
strumieniami z jej oczu, rozmazując makijaż i tworząc za jego
pomocą drogi na jej lekko poczerwieniałej, trochę okalanej
nastoletnimi pryszczami twarzy. Bała się.
On
się nie bał.
Stał
i czekał, aż w końcu jeden z dorosłych, szerokich w ramionach
mężczyzn do niego podejdzie. Gdy ten jednak to czynił, to nie
patrzył w oczy, a na fioletowy krawat, wykonany z materiału
zbliżonego do śliskiej satyny. Ten żałobny kolor tkwił w jego
pamięci niczym zadra. Zmuszał wspomnienia do tego, by ożyły, a
marzenia grzebał na cmentarzu, tuż przy sierocińcu, który niegdyś
był jego domem albo raczej miał nim być, ale zawiódł, jak każdy
przed nim i żaden po nim.
Odwrócił
się nieco, tak by stanąć bokiem i zerknąć przez ramię. Sportowa
koszulka innego mężczyzny, także napawała go specyficznym
rodzajem strachu, takim, którego nie odczuwał już od bardzo
dawna... od wielu miesięcy. Jej czerwień, urwany zamek, widocznie
spranie i dziura wypalona od papierosa przy końcu lewego rękawa.
Wszystko było stare, choć rzeczywistość nowa, ale ktoś przyszedł
mu ją ukraść i z powrotem wcisnąć go za kraty miejsca, które
szczerze znienawidził, gdy tylko do niego przybył. Później, na
krótki moment pokochał, ale się zawiódł, przez co nienawiść
się wzmogła i pocięła jego serce najostrzejszym z noży. Serce,
na którym wyryci byli oni wszyscy... oni, którzy mu towarzyszyli...
oni, którzy go opuścili i oni, którzy przy nim trwali, pomimo że
już od ponad pół roku, nie byli w jego życiu obecni, a niektórzy
już nawet nie żyli i to jeszcze wcześniej nastąpiło, niż owe
pół roku temu.
–
Szukałem
cię – przemówił ten pod krawatem. – Nawet nie wiesz jak się
martwiłem – dodał, a chłopakowi przeszło przez myśl:
Ta,
jasne, martwiłeś się... – ironia aż wylewała się na
zewnątrz jego myśli i dostrzegalna była w oczach, tych ciemnych
źrenicach, które chwilami wyglądały jak u zbitego, przywiązanego
do drzewa i porzuconego przez rodzinę kundla.
Odetchnął,
by się uspokoić i nie powiedzieć czegoś, czego potem mógłby
żałować. Potrzebował planu, szybko, natychmiast. Jak na złość
jego szare komórki odmówiły posłuszeństwa, a głowa znowu
zabolała. Zawroty nie ustawały, ale pomimo tego nie złapał się
za obolałe skronie, a za brzuch.
–
Pozwolicie
mi chyba zabrać rzeczy i skorzystać z toalety? – zapytał. – To
czwarte piętro, nie ucieknę wam – dodał.
Dziewczyna,
która ciągle płakała i patrzyła przez otwartą szybę,
zmarszczyła brwi, i doszukiwała się w brunecie pewnej zagadkowości
albo raczej rozwiązania tej zagadki. Wątpiła iż nagle dopadła go
biegunka lub coś podobnego. Takie zagrywki były w jego stylu, a w
udawaniu miał mistrza, najbardziej, gdy chodziło o udawanie uczuć
podczas maskowania tych prawdziwych.
–
Idź
z nim – przemówił mężczyzna pod krawatem i wskazał na innego,
nie na tego w bluzie, a na takiego w rozpiętej, szarej koszuli.
Tamtemu
nie było na rękę wspinać się na ostatnie piętro, choć nie
narzekał na brak kondycji. Był bardzo wysportowany, jego zawód
tego od niego wymagał. Podążał więc za chłopakiem i w ten
sposób znalazł się pod drzwiami.
–
Poczekaj
w korytarzu – warknął na niego niemal jeszcze dzieciak. – Nie
ma drzwi – dopowiedział już mniej rozkazującym tonem, by nie
wzbudzić podejrzeń.
Chłopak
wcale nie wszedł do łazienki, zatrzymał się w pokoju, przy łóżku,
ogrodzonym dookoła poduszkami. Zastanawiał się co uczynić, zdając
sobie sprawę, że okna wychodzą na podwórko, gdzie stoją wszyscy,
więc tą drogą z pewnością nie uda mu się uciec, nawet jeśli
przeżyje upadek z takiej wysokości. Potrącił coś, zrzucił. Było
to opakowanie tabletek, które zagrzechotały, niczym jadowity wąż.
Nie czuł, że ma inne wyjście, a na stole wciąż leżała butelka,
do połowy pełna jasnobeżowego, niemal mlecznobiałego płynu. Udał
się do łazienki, by spuścić wodę i odkręcić kurek przy kranie,
tuż nad plastikowym, czerwonym wiaderkiem, które zastępowało
umywalkę. Zaczął kruszyć tabletki w plastikowym kubeczku,
wcześniej wyrzucając z niego płatki do zębów.
–
Musi
się udać – szeptał sam do siebie, gniotąc pastylki tym co tylko
wpadło mu w ręce.
Wrzucił
nie do końca drobny proszek do butelki, zakręcił ją i mocno
wstrząsnął, kilkakrotnie. Przysiadł na łóżku i zacisnął lewą
dłoń w pięść. Dotarło do niego, że bał się w życiu wiele
razy, nieskończenie wiele, ale nigdy nie był to strach tak silny,
tak mocny, tak bolesny.
–
Imię
ojca i syna, i ducha świętego... Boże, ja się nigdy nie modliłem.
Co ja odpierdalam? – pytał sam siebie.
–
Długo
jeszcze!? – krzyknął mężczyzna, przeglądający się w
zabrudzonym lustrze, zawieszonym na jednej ze ścian w przedpokoju.
Oglądał swoją rozciętą brew, gdyż kilka dni wcześniej ktoś
zrobił mu kawał i rozłożył szklane kulki nieopodal jego łóżka.
Przez nie przypieprzył o zwykły, kuchenny taboret, na którym stało
radio, którym niekiedy starał się złapać, bezskutecznie, fale,
by posłuchać audycji na żywo z meczy piłkarskich.
–
Moment.
Już idę! Tylko spakuję jakąś kurtkę i coś dla niej też wezmę
– odpowiadał, starając się brzmieć niehisterycznie, spokojnie,
stabilnie, ale kiepsko mu się to udawało. Podczas czynności jaką
wykonywał głos mu drżał.
Szukał
wzrokiem czegoś, co mogłoby posłużyć mu w tej chwili w sposób
wprost idealny. Natrafił jedynie na torbę sportową z czerwonym
znaczkiem firmowym – modną łyżwą. Położył na dnie kocyk w
misie, następnie najcenniejszy ze skarbów, a potem, na samym
wierzchu dwie bluzki, zwykłe, na ramiączkach i bluzy, także dwie,
jedną damską, a drugą męską. Założył torbę na ramie i
wyszedł, wskazał mężczyźnie drogę, ale ten nie puścił się
przodem, jakby się bał, że chłopak będzie zdolny zepchnąć go
ze schodów.
W
końcu był zmuszony wsiąść do samochodu. Zdecydował się na tył,
choć raczej nie dali mu wyboru. Objął dziewczynę ramieniem,
pomimo że ona wciąż szlochała. Nie chciał jej uspokajać,
dlatego nic nie mówił. Wiedział, że emocjami, by się zdradziła.
Poza tym słowa jakie by do niej skierował, mogły ją bardziej
zdenerwować, niżeli uspokoić.
W
spokoju czekał momentu, aż wyjadą za miasto i jak mężczyźni
zajmą się rozmową. Byli bardzo zagadani, choć nie mówili o
niczym szczególnym. Ot, zwykła gadka o inwestycjach, giełdzie,
papierach wartościowych, które teraz nie były chłopakowi w
głowie, właściwie to nigdy nie były, bo on pragnął jedynie
spokojnie, choć nawet biednie, żyć. Tam dokąd go wieźli mógł
tylko umrzeć, w swoim czasie, może jeszcze nie dziś, nie pojutrze,
ale za rok albo dwa, kiedy stanie się niewygodny bądź
niepotrzebny.
Korzystając
z okazji, wcisnął zapalniczkę samochodową. Dziewczyna to
zauważyła, ale milczała i nie reagowała. Choć spięła się, tak
jak przypuszczał,że się stanie, gdy tylko ją zacznie o czymś
informować, nawet jeśli nie będzie czynił tego słownie.
Ona
zadziałała za szybko, nie byli jeszcze przy głównej drodze, gdzie
mieliby możliwość czmychnąć między samochodami, następnie
zmusić kogoś do podwózki. Chwyciła zapalniczkę w dłonie i mocno
przycisnęła do szyi kierowcy. Ten dał po hamulcach, o mało nie
powodując przy tym konkretnego wypadku, gdyż busowi, ledwo udało
się ich wyminąć. Chłopak z torbą sportową na ramieniu,
wiedział, że nie może zwlekać i złączył obie dłonie, uderzył
mocno w twarz pasażera siedzącego z przodu i korzystając z
niezablokowanych drzwi wysiadł, ciągnąć dziewczynę za sobą.
Wbiegli do lasu, gdzie do jakiejkolwiek krajówki albo lepiej
przejezdnej drogi było wiele kilometrów. Nie znali terenów, ale
szli zygzakami, różnorakimi slalomami, bez pomyślunku, byleby
zgubić pościg, który choć nie był przez nich widoczny, to mieli
pewność, że wciąż depcze im po piętach.
–
Co
teraz zrobimy!? – krzyczała, a z jej ust lała się para,
wskazująca na to, że nadchodzi zimny wieczór.
Deszcz
spadł z nieba, a jakiś samochód, zaczął zmierzać wprost na
nich. Z początku bali się, że to ich oprawcy, ale w końcu
dostrzegli, że gruchot ledwie zipie, więc zdecydowali się go
zatrzymać. Nie czynili tego kciukiem, byli zbyt zdesperowani. Po
prostu weszli na drogę, zupełnie ignorując to, że mężczyzna
może ich przejechać i w ten sposób zabić na miejscu. Nie czekali
też na zaproszenie, od razu władowali się do środka pikapa, który
miał niewielką przyczepę, na której wiezione były kamienne
nagrobki i drewniane krzyże.
–
Podwiezie
nas pan? – zapytał grzecznie brunet i wysilił się na uśmiech.
Wyłysiały,
siwy na skroniach pan, który miał znaczne braki w uzębieniu,
zapalił papierosa i zgodził się, pytając przy okazji:
–
Skąd
nawialiście, dzieciaki?
– Z
samego piekła – odpowiedziała dziewczyna i zaczęła
poszturchiwać swojego... nawet nie była pewna, czy może o nim
myśleć jak o partnerze, ale w obecnej chwili, tylko świadomość,
że tkwią w tym gównie razem, jako jedność, jako rodzina,
dodawała jej otuchy i odwagi, by jeszcze co rano wstawać, by się
nie poddawać, by się mierzyć z trudną, bolesną rzeczywistością.
– Musimy zawracać – uświadomiła sobie, choć bardziej chciała
to uświadomić temu, który siedział obok niej.
–
Nie,
nie musimy – zapewnił i wskazał oczami na torbę, którą ciągle
miał przewieszoną przez ramie. Odsłonił nieco jej zamek i
przekopał ubrania, modląc się, by jego Bóg choć raz go nie
zawiódł...
Choć
ten jeden, jedyny, kurwa, raz! – krzyczał w myślach, całym
sercem, które nagle znów było pełne i posklejane, choć
niezabliźnione.
–
Nie
jadę daleko, ale na trasie, nieopodal sierocińca jest hotelik,
zaniedbany. Możecie tam przeczekać burze – zaproponował.
Nie
uśmiechało im się jechać akurat w tym kierunku, ale brunet szybko
uznał i przekonał do tego samego siebie, że najciemniej jest
zwykle pod latarnią. Zgodził się więc, a potem schylił i
szarpnął dziewczynę, by uczyniła tak samo, gdyż właśnie
wyjeżdżali na drogę i mijali znajomy, czarny, nowoczesny samochód.
Ten sam, którym wcześniej przyszło im podróżować, pomimo że
oni nie planowali tamtej wycieczki.
Minęli
kolejne skrzyżowanie, a następnie znaleźli na rozwidleniu dróg, z
których jedna prowadziła do ciemnego lasku, w środku którego
znajdował się wspomniany motelik. Brunet nie wiedział do końca
jak iść, ale pamiętał znak, siedem, łamane na siedemnaście,
skreślone na trzy. Mocno porysowane, zniszczone. Podziękował
starszemu panu za podwózkę, a potem dotarło do niego, że kolor
oczu mężczyzny uległ zmianie. Szarpnął dziewczynę za rękę i
wbiegł czym prędzej do lasu, gnając przed siebie.
–
Co
to było? – zapytała. – Czemu stoisz? – dodała, ledwie dysząc
z przemęczenia.
Chwycił
ją za ramiona i przykucnął. Położył torbę na ziemi i wyjął z
niej najpierw ubrania, a potem niemowlę. Podał jej chłopca na ręce
i zarzucił kocyk na jego plecki.
–
Nie
rusza się! – krzyknęła desperacko. – Coś ty zrobił? –
dopytywała, ale nie uzyskała odpowiedzi.
On
spakował ubrania, niedbale wrzucając je ponownie do torby. Ona
natomiast przytrzymała syna za główkę, która latała mu na
wszystkie strony. Okalana była dżinsową czapeczką z daszkiem,
który teraz był zarzucony do tyłu.
Nie
wiedziała czy dziecko oddycha i choć bardzo chciała to sprawdzić,
to jednocześnie nie chciała poznawać odpowiedzi na to pytanie,
mając świadomość, że może się po niej załamać, a życie
wtedy już zupełnie straci sens.
On
się rozpędził i poszedł prosto, a ona skręciła w bok, krzycząc
za nim, że tam jest znak.
–
Przestawiłem
go kiedyś! – ryknął, wspominając moment, gdy pił skradzione ze
spiżarki piwo, siedząc na jednym z kamieni z trojgiem swoich
przyjaciół. To było zaraz po śmierci jego brata, chciał w ten
sposób uczcić jego pamięć, nie smucić się, a w gronie
najbliższych wesoło go wspominać.
Dziewczyna
z dziecięciem na rękach zawróciła, podążyła za brunetem i w
końcu znaleźli się przed hotelem, takim typowym jakie to były
kiedyś. Bez oszklonych drzwi i nowoczesnych wind. Były to dwa
budynki, wyglądające niczym mury. Po jednej i po drugiej stronie
było równo po osiem drzwi, każde prowadziły do innego pokoju.
Naprzeciw znajdował się skromny domek właścicieli, a na jego
parterze recepcja. Ruszyli przodem, idąc samym środkiem parkingu,
na którym stał tylko jeden samochód.
–
Nie
ma wolnych miejsc – usłyszeli niemiły ton faceta, który nawet
nie raczył na nich spojrzeć, tylko dalej wypełniał coś w
dokumentach, jednocześnie słuchając telewizora, starego, z dużym
tyłem, zawieszonego pod samym sufitem.
Ten
niewielki odbiornik odtwarzał film, kiepskiego rodzaju thriller, ale
oni nie zwrócili na to uwagi. Zakrwawiona siekiera spoczywająca w
rogu, także była im obojętna. Potrzebowali nocleg, na tę jedną
noc. Deszcz ostro dał im się we znaki, byli cali przemoknięci i
przez to zziębnięci. Ich to mogło co najwyżej zaziębić, ale
małego mogło zabić i to o niego właśnie bali się najbardziej.
–
Nie
mamy więcej – przemówił chłopak i rzucił na srebrną tacę
złotą obrączkę.
Dziewczyna
poszła w jego ślady, zdejmując swoją, ale ona delikatnie ją
odłożyła, jakby trudno jej było się z nią rozstać.
–
Na
jedną noc?
–
Plus
transport do sąsiedniego miasta – odpowiedział, badając
skrupulatnie oczy mężczyzny, który podniósł na niego wzrok.
Były
niebieskie, jasne, niemal błękitne, więc to skutecznie go
uspokoiło, przynajmniej pozornie i choć na tę jedną chwilę.
–
Paliwo
drogie, miasto daleko, a sąsiednie jeszcze dalej – odparł i
zaczął przyglądać się kobiecie, a konkretniej dziecięciu na jej
rękach.
Kilkumiesięczne
niemowlę wydawało mu się być blade, jego kark był niemal biały,
a nóżki bezwiednie opadały, gdy był podtrzymywany jedną dłonią
za pupę. Coś mu nie grało, ale gdy zobaczył błyskotkę,
zawieszoną na złotym łańcuszku, nie zamierzał dyskutować.
–
Chcecie
go w pobliżu zakopać? – zapytał bezczelnie, kładąc kluczyk na
ladę.
Chłopak
wziął przedmiot i przeczytał ze zwykłej, drewnianej informatorki
numer pokoju. Nie odpowiedział nic, ruszył do wyjścia, a
dziewczyna poczłapała za nim.
Otworzyli
drzwi z numerem siedem, błagając Boga w duchu, by to i dla nich
okazał się szczęśliwy numerek. Pokoik był skromny, jedno
niespełna dwuosobowe łóżko, niewielka komoda i mała łazienka z
brudną, zardzewiałą wanną, w której na dnie stała woda.
Dziewczyna
położyła chłopczyka na łóżku i wspomniała po raz kolejny, że
dziecko jest zimne.
–
Włóż
go do wody, zimnej, stopniowo dodawaj ciepłej. Musi się rozbudzić.
–
Nie
wiem czy oddycha – histeryzowała.
–
Oddycha
– zauważył, podchodząc bliżej i przykładając dwa palce do
usteczek chłopca. Wyczuł delikatny podmuch płynący z jego
nozdrzy, co nieco go rozpromieniło.
–
Czemu
się nie budzi!? Czemu jest zimny!?
–
Zmarzł!
– wrzasnął. – Podałem mu tabletki nasenne – przyznał w
końcu, jednocześnie biorąc dziecko na ręce i zmierzając z nim w
stronę zaniedbanej łazienki.
–
Coś
ty zrobił? – Szarpnęła go za ramie.
–
To
co, kurwa, musiałem! – ryknął i wyszarpnął materiał
przemoczonej, ciemnoszarej bluzy z jej rąk, łamiąc przy tym dwa
kobiece paznokcie, które zdobił obskrobany w kilku miejscach
lakier.
Rozebrał
dziecko do naga i pokręcił kurkami przy kranie, by dostosować
temperaturę wody. Potem nie przejmował się, że jeszcze bardziej
moczy swoją przemokniętą do ostatniej nitki bluzę. Nie był w tej
chwili ważny, choć odporność miał kiepską i już czuł jak go
drapie w gardle.
Podstawił
dziecię pod kran i spojrzał przez ramię, na dziewczynę
przestępującą z nogi na nogę. Była niecierpliwa, lecz gdy
usłyszała słaby płacz, ledwie cichutkie kwilenie, podbiegłą
bliżej i przyklęknęła.
–
Udało
się – szepnęła z niedowierzaniem. – Żyje.
–
Sama
mówiłaś, że to święte dziecię, więc chyba nie umrze, nie? –
zapytał bezczelnym tonem, wypominając tym samym przeszłość i
odkopując pogrzebaną już dawno ranę.
–
Nie
zdradziłam cię – powiedziała, spoglądając głęboko w jego
oczy.
–
Do
Maryi Dziewicy to ci daleko.
–
Nie
byłam dziewicą, ale nie zdradziłam cię – warknęła
nieustępliwie.
–
Dobrze,
powiedzmy, że ci wierzę, ale jakimś cudem, to dziecko w twoim
brzuchu się znalazło, a raczej go nie zjadłaś na śniadanie. –
Zabrał niemowlę spod wody i wcisnął w jej ramiona. Wstał i
zaczął rozglądać się za jakąś miską, by napełnić ją ciepłą
wodą, jednocześnie dziękował a to, że w tym miejscu w ogóle
była ciepła woda.
–
Otulę
go kocem. – Podniosłą się z kolan i ruszyła do pokoju, ale
zatrzymał ją słowami, wypowiedzianymi przez zęby:
–
Jeszcze
nie! – Wyjął zza wanny brudną, blaszaną miskę, przepłukał
ją, a potem napełnił niemal po same brzegi. Zaniósł do pokoju. –
Dlaczego my? – zapytał, stawiając ją na środku zakurzonego
dywanu. – Dlaczego teraz? Czemu wtedy? Czemu w takim miejscu? –
dopytywał, obserwując jak zamacza słabego, zaspanego chłopczyka w
przezroczystej, załamującej się tafli.
–
Pierwszy
Mesjasz też nie urodził się tam gdzie pałace, nie był synem
cesarza Rzymu, ani Rabina, a stolarza – przypomniała.
– W
życiu niczego w drewnie nie wystrugałem – powiedział z lekkim
rozbawieniem, ale przy okazji też załamaniem. – Kiepski ze mnie
Józef. – Oparł się o łóżko, podkulił nogi, obejmując je
rękoma i zabujał się, jakby cierpiał na lekkie stadium choroby
sierocej. – To jest chore – przemówił po dłuższej chwili
milczenia. – Chcę się obudzić, ja się się obudzić. Ja chcę
się, kurwa, obudzić! – ryknął, strasząc dziecko na tyle, że
głośniej zapłakało. Spojrzał na nie i wypowiedział na głos,
coś co od dawien dawna chodziło mu po głowie – a co jeśli...
jeśli to żaden Mesjasz? Co jeśli, to nie dziecko Boga, a Diabła?
Zawiesiła
na nim swój wzrok. Zaglądała dogłębnie w czerń jego źrenic,
które były tak podobne, do oczu jego ojca, że aż momentami
napawały ją istnym obrzydzeniem. Wyciągnęła niemowlę z wody i
mokre położyła na jego kolanach, nie zważając nawet na to, czy
zdąży je odpowiednio przytrzymać, puściła.
– W
takim razie, masz i je utop. Będziemy mieli problem z głowy –
zażądała i wyszła, na zewnątrz, by zapalić.
Wiedziała,
że chłopak nic nie zrobi dzieciakowi. Choć wątpił, choć się
bał, choć był niepewny jutra i nawet niepewnym dzisiaj kroczył...
oboje kroczyli... we trójkę. To była ich wspólna droga, poprzez
płatki róż i poprzez kolce cierni. Każdy z nich niósł swój
krzyż, swoją przeszłość i swoje nadzieje, zbite poprzecznie.
Część
druga prologu nastąpi... a teraz, korzystając z okazji, zapraszam tych co już widzieli, do przypomnienia sobie jak wyglądają trailery zapowiadające, a tych, którzy trafili tu po raz pierwszy, do zapoznania się z nimi.
Mam na imię Aleksander - Bawarska historia
Trailer: Wojna w sierocińcu
IRA - Nie ma niepotrzebnych
Trailer: Wszyscy bohaterowie refleksyjnie