środa, 11 maja 2016

Prolog – Duchy przeszłości żyją w tych murach (1)

Szedł niepewnie wąską, zaniedbaną klatką schodową, jakby coś przeczuwał. Kości go bolały, mięśnie także dawały o sobie znać. Były styrane od ciężkiej fizycznej pracy. Mimo tego niósł ciężki wór, typowy, taki jak używa się do śmieci. Czarna folia złowrogo szeleściła, a gumowe podeszwy jego czarno-białych adidasów sprawiały, że drewniane schody, raz po raz, skrzypiały. W pewnym momencie zakręciło mu się w głowie. To był znak, by zawracać i zamknąć mieszkanie na cztery spusty albo czym prędzej uciekać. Zignorował jednak ten przekaz z samej góry i podparł się dłonią o zakurzoną poręcz pełną drzazg. Sprawił, że jedna wbiła się w jego palce, ale pomimo tego udał się na sam dół. Przeszedł podwórko pełne starych, czerwonych, granatowych i zgniłozielonych samochodów, które błagały o odrestaurowanie, miejscami pokrytymi rdzą. Wypluł gumę do żucia na brudny piach, tuż obok zasikanej przez psy i koty piaskownicy. Dotarł do kraty. Coś sprawiało, że bał się krat, nawet takich jakie zabezpieczały śmietniki. Przełknął gorzką ślinę, zagryzł zęby, tak mocno, że aż myślał, że sobie je wyłamie lub skruszy na drobny pył. Wsunął klucz, przekręcił go w zamku, otworzył drzwi, które zaskrzypiał w ten specyficzny sposób, sprawiający, że dreszcze przebiegają po całym ciele. Wrzucił worek do otwartego pojemnika i nie trudząc się jego zamknięciem, czym prędzej ponownie przekręcił klucz i udał się w kierunku bramy, która prowadziła na klatkę schodową, tę samą, którą wcześniej przemierzył.
Zaskoczył go pisk opon, które skutecznie przecięły mu drogę. Z początku chciał zawracać, ale wtedy pojawiło się drugie auto. Zrozumiał, że nie ucieknie, więc stał, pewnie, mężnie i dumnie, niczym honorowy gość, zmuszony do wzięcia udziału w boskim bankiecie, na którym wcale nie ma ochoty bywać. Nie spuszczał wzroku. Patrzył w szyby i na twarze, które jako pierwsze wyłaniały się zza otwartych drzwi. Poznał kobietę, była młoda, a łzy wyciekały strumieniami z jej oczu, rozmazując makijaż i tworząc za jego pomocą drogi na jej lekko poczerwieniałej, trochę okalanej nastoletnimi pryszczami twarzy. Bała się.
On się nie bał.
Stał i czekał, aż w końcu jeden z dorosłych, szerokich w ramionach mężczyzn do niego podejdzie. Gdy ten jednak to czynił, to nie patrzył w oczy, a na fioletowy krawat, wykonany z materiału zbliżonego do śliskiej satyny. Ten żałobny kolor tkwił w jego pamięci niczym zadra. Zmuszał wspomnienia do tego, by ożyły, a marzenia grzebał na cmentarzu, tuż przy sierocińcu, który niegdyś był jego domem albo raczej miał nim być, ale zawiódł, jak każdy przed nim i żaden po nim.
Odwrócił się nieco, tak by stanąć bokiem i zerknąć przez ramię. Sportowa koszulka innego mężczyzny, także napawała go specyficznym rodzajem strachu, takim, którego nie odczuwał już od bardzo dawna... od wielu miesięcy. Jej czerwień, urwany zamek, widocznie spranie i dziura wypalona od papierosa przy końcu lewego rękawa. Wszystko było stare, choć rzeczywistość nowa, ale ktoś przyszedł mu ją ukraść i z powrotem wcisnąć go za kraty miejsca, które szczerze znienawidził, gdy tylko do niego przybył. Później, na krótki moment pokochał, ale się zawiódł, przez co nienawiść się wzmogła i pocięła jego serce najostrzejszym z noży. Serce, na którym wyryci byli oni wszyscy... oni, którzy mu towarzyszyli... oni, którzy go opuścili i oni, którzy przy nim trwali, pomimo że już od ponad pół roku, nie byli w jego życiu obecni, a niektórzy już nawet nie żyli i to jeszcze wcześniej nastąpiło, niż owe pół roku temu.
Szukałem cię – przemówił ten pod krawatem. – Nawet nie wiesz jak się martwiłem – dodał, a chłopakowi przeszło przez myśl:
Ta, jasne, martwiłeś się... – ironia aż wylewała się na zewnątrz jego myśli i dostrzegalna była w oczach, tych ciemnych źrenicach, które chwilami wyglądały jak u zbitego, przywiązanego do drzewa i porzuconego przez rodzinę kundla.
Odetchnął, by się uspokoić i nie powiedzieć czegoś, czego potem mógłby żałować. Potrzebował planu, szybko, natychmiast. Jak na złość jego szare komórki odmówiły posłuszeństwa, a głowa znowu zabolała. Zawroty nie ustawały, ale pomimo tego nie złapał się za obolałe skronie, a za brzuch.
Pozwolicie mi chyba zabrać rzeczy i skorzystać z toalety? – zapytał. – To czwarte piętro, nie ucieknę wam – dodał.
Dziewczyna, która ciągle płakała i patrzyła przez otwartą szybę, zmarszczyła brwi, i doszukiwała się w brunecie pewnej zagadkowości albo raczej rozwiązania tej zagadki. Wątpiła iż nagle dopadła go biegunka lub coś podobnego. Takie zagrywki były w jego stylu, a w udawaniu miał mistrza, najbardziej, gdy chodziło o udawanie uczuć podczas maskowania tych prawdziwych.
Idź z nim – przemówił mężczyzna pod krawatem i wskazał na innego, nie na tego w bluzie, a na takiego w rozpiętej, szarej koszuli.
Tamtemu nie było na rękę wspinać się na ostatnie piętro, choć nie narzekał na brak kondycji. Był bardzo wysportowany, jego zawód tego od niego wymagał. Podążał więc za chłopakiem i w ten sposób znalazł się pod drzwiami.
Poczekaj w korytarzu – warknął na niego niemal jeszcze dzieciak. – Nie ma drzwi – dopowiedział już mniej rozkazującym tonem, by nie wzbudzić podejrzeń.
Chłopak wcale nie wszedł do łazienki, zatrzymał się w pokoju, przy łóżku, ogrodzonym dookoła poduszkami. Zastanawiał się co uczynić, zdając sobie sprawę, że okna wychodzą na podwórko, gdzie stoją wszyscy, więc tą drogą z pewnością nie uda mu się uciec, nawet jeśli przeżyje upadek z takiej wysokości. Potrącił coś, zrzucił. Było to opakowanie tabletek, które zagrzechotały, niczym jadowity wąż. Nie czuł, że ma inne wyjście, a na stole wciąż leżała butelka, do połowy pełna jasnobeżowego, niemal mlecznobiałego płynu. Udał się do łazienki, by spuścić wodę i odkręcić kurek przy kranie, tuż nad plastikowym, czerwonym wiaderkiem, które zastępowało umywalkę. Zaczął kruszyć tabletki w plastikowym kubeczku, wcześniej wyrzucając z niego płatki do zębów.
Musi się udać – szeptał sam do siebie, gniotąc pastylki tym co tylko wpadło mu w ręce.
Wrzucił nie do końca drobny proszek do butelki, zakręcił ją i mocno wstrząsnął, kilkakrotnie. Przysiadł na łóżku i zacisnął lewą dłoń w pięść. Dotarło do niego, że bał się w życiu wiele razy, nieskończenie wiele, ale nigdy nie był to strach tak silny, tak mocny, tak bolesny.
Imię ojca i syna, i ducha świętego... Boże, ja się nigdy nie modliłem. Co ja odpierdalam? – pytał sam siebie.
Długo jeszcze!? – krzyknął mężczyzna, przeglądający się w zabrudzonym lustrze, zawieszonym na jednej ze ścian w przedpokoju. Oglądał swoją rozciętą brew, gdyż kilka dni wcześniej ktoś zrobił mu kawał i rozłożył szklane kulki nieopodal jego łóżka. Przez nie przypieprzył o zwykły, kuchenny taboret, na którym stało radio, którym niekiedy starał się złapać, bezskutecznie, fale, by posłuchać audycji na żywo z meczy piłkarskich.
Moment. Już idę! Tylko spakuję jakąś kurtkę i coś dla niej też wezmę – odpowiadał, starając się brzmieć niehisterycznie, spokojnie, stabilnie, ale kiepsko mu się to udawało. Podczas czynności jaką wykonywał głos mu drżał.
Szukał wzrokiem czegoś, co mogłoby posłużyć mu w tej chwili w sposób wprost idealny. Natrafił jedynie na torbę sportową z czerwonym znaczkiem firmowym – modną łyżwą. Położył na dnie kocyk w misie, następnie najcenniejszy ze skarbów, a potem, na samym wierzchu dwie bluzki, zwykłe, na ramiączkach i bluzy, także dwie, jedną damską, a drugą męską. Założył torbę na ramie i wyszedł, wskazał mężczyźnie drogę, ale ten nie puścił się przodem, jakby się bał, że chłopak będzie zdolny zepchnąć go ze schodów.
W końcu był zmuszony wsiąść do samochodu. Zdecydował się na tył, choć raczej nie dali mu wyboru. Objął dziewczynę ramieniem, pomimo że ona wciąż szlochała. Nie chciał jej uspokajać, dlatego nic nie mówił. Wiedział, że emocjami, by się zdradziła. Poza tym słowa jakie by do niej skierował, mogły ją bardziej zdenerwować, niżeli uspokoić.
W spokoju czekał momentu, aż wyjadą za miasto i jak mężczyźni zajmą się rozmową. Byli bardzo zagadani, choć nie mówili o niczym szczególnym. Ot, zwykła gadka o inwestycjach, giełdzie, papierach wartościowych, które teraz nie były chłopakowi w głowie, właściwie to nigdy nie były, bo on pragnął jedynie spokojnie, choć nawet biednie, żyć. Tam dokąd go wieźli mógł tylko umrzeć, w swoim czasie, może jeszcze nie dziś, nie pojutrze, ale za rok albo dwa, kiedy stanie się niewygodny bądź niepotrzebny.
Korzystając z okazji, wcisnął zapalniczkę samochodową. Dziewczyna to zauważyła, ale milczała i nie reagowała. Choć spięła się, tak jak przypuszczał,że się stanie, gdy tylko ją zacznie o czymś informować, nawet jeśli nie będzie czynił tego słownie.
Ona zadziałała za szybko, nie byli jeszcze przy głównej drodze, gdzie mieliby możliwość czmychnąć między samochodami, następnie zmusić kogoś do podwózki. Chwyciła zapalniczkę w dłonie i mocno przycisnęła do szyi kierowcy. Ten dał po hamulcach, o mało nie powodując przy tym konkretnego wypadku, gdyż busowi, ledwo udało się ich wyminąć. Chłopak z torbą sportową na ramieniu, wiedział, że nie może zwlekać i złączył obie dłonie, uderzył mocno w twarz pasażera siedzącego z przodu i korzystając z niezablokowanych drzwi wysiadł, ciągnąć dziewczynę za sobą. Wbiegli do lasu, gdzie do jakiejkolwiek krajówki albo lepiej przejezdnej drogi było wiele kilometrów. Nie znali terenów, ale szli zygzakami, różnorakimi slalomami, bez pomyślunku, byleby zgubić pościg, który choć nie był przez nich widoczny, to mieli pewność, że wciąż depcze im po piętach.
Co teraz zrobimy!? – krzyczała, a z jej ust lała się para, wskazująca na to, że nadchodzi zimny wieczór.
Deszcz spadł z nieba, a jakiś samochód, zaczął zmierzać wprost na nich. Z początku bali się, że to ich oprawcy, ale w końcu dostrzegli, że gruchot ledwie zipie, więc zdecydowali się go zatrzymać. Nie czynili tego kciukiem, byli zbyt zdesperowani. Po prostu weszli na drogę, zupełnie ignorując to, że mężczyzna może ich przejechać i w ten sposób zabić na miejscu. Nie czekali też na zaproszenie, od razu władowali się do środka pikapa, który miał niewielką przyczepę, na której wiezione były kamienne nagrobki i drewniane krzyże.
Podwiezie nas pan? – zapytał grzecznie brunet i wysilił się na uśmiech.
Wyłysiały, siwy na skroniach pan, który miał znaczne braki w uzębieniu, zapalił papierosa i zgodził się, pytając przy okazji:
Skąd nawialiście, dzieciaki?
Z samego piekła – odpowiedziała dziewczyna i zaczęła poszturchiwać swojego... nawet nie była pewna, czy może o nim myśleć jak o partnerze, ale w obecnej chwili, tylko świadomość, że tkwią w tym gównie razem, jako jedność, jako rodzina, dodawała jej otuchy i odwagi, by jeszcze co rano wstawać, by się nie poddawać, by się mierzyć z trudną, bolesną rzeczywistością. – Musimy zawracać – uświadomiła sobie, choć bardziej chciała to uświadomić temu, który siedział obok niej.
Nie, nie musimy – zapewnił i wskazał oczami na torbę, którą ciągle miał przewieszoną przez ramie. Odsłonił nieco jej zamek i przekopał ubrania, modląc się, by jego Bóg choć raz go nie zawiódł...
Choć ten jeden, jedyny, kurwa, raz! – krzyczał w myślach, całym sercem, które nagle znów było pełne i posklejane, choć niezabliźnione.
Nie jadę daleko, ale na trasie, nieopodal sierocińca jest hotelik, zaniedbany. Możecie tam przeczekać burze – zaproponował.
Nie uśmiechało im się jechać akurat w tym kierunku, ale brunet szybko uznał i przekonał do tego samego siebie, że najciemniej jest zwykle pod latarnią. Zgodził się więc, a potem schylił i szarpnął dziewczynę, by uczyniła tak samo, gdyż właśnie wyjeżdżali na drogę i mijali znajomy, czarny, nowoczesny samochód. Ten sam, którym wcześniej przyszło im podróżować, pomimo że oni nie planowali tamtej wycieczki.
Minęli kolejne skrzyżowanie, a następnie znaleźli na rozwidleniu dróg, z których jedna prowadziła do ciemnego lasku, w środku którego znajdował się wspomniany motelik. Brunet nie wiedział do końca jak iść, ale pamiętał znak, siedem, łamane na siedemnaście, skreślone na trzy. Mocno porysowane, zniszczone. Podziękował starszemu panu za podwózkę, a potem dotarło do niego, że kolor oczu mężczyzny uległ zmianie. Szarpnął dziewczynę za rękę i wbiegł czym prędzej do lasu, gnając przed siebie.
Co to było? – zapytała. – Czemu stoisz? – dodała, ledwie dysząc z przemęczenia.
Chwycił ją za ramiona i przykucnął. Położył torbę na ziemi i wyjął z niej najpierw ubrania, a potem niemowlę. Podał jej chłopca na ręce i zarzucił kocyk na jego plecki.
Nie rusza się! – krzyknęła desperacko. – Coś ty zrobił? – dopytywała, ale nie uzyskała odpowiedzi.
On spakował ubrania, niedbale wrzucając je ponownie do torby. Ona natomiast przytrzymała syna za główkę, która latała mu na wszystkie strony. Okalana była dżinsową czapeczką z daszkiem, który teraz był zarzucony do tyłu.
Nie wiedziała czy dziecko oddycha i choć bardzo chciała to sprawdzić, to jednocześnie nie chciała poznawać odpowiedzi na to pytanie, mając świadomość, że może się po niej załamać, a życie wtedy już zupełnie straci sens.
On się rozpędził i poszedł prosto, a ona skręciła w bok, krzycząc za nim, że tam jest znak.
Przestawiłem go kiedyś! – ryknął, wspominając moment, gdy pił skradzione ze spiżarki piwo, siedząc na jednym z kamieni z trojgiem swoich przyjaciół. To było zaraz po śmierci jego brata, chciał w ten sposób uczcić jego pamięć, nie smucić się, a w gronie najbliższych wesoło go wspominać.
Dziewczyna z dziecięciem na rękach zawróciła, podążyła za brunetem i w końcu znaleźli się przed hotelem, takim typowym jakie to były kiedyś. Bez oszklonych drzwi i nowoczesnych wind. Były to dwa budynki, wyglądające niczym mury. Po jednej i po drugiej stronie było równo po osiem drzwi, każde prowadziły do innego pokoju. Naprzeciw znajdował się skromny domek właścicieli, a na jego parterze recepcja. Ruszyli przodem, idąc samym środkiem parkingu, na którym stał tylko jeden samochód.
Nie ma wolnych miejsc – usłyszeli niemiły ton faceta, który nawet nie raczył na nich spojrzeć, tylko dalej wypełniał coś w dokumentach, jednocześnie słuchając telewizora, starego, z dużym tyłem, zawieszonego pod samym sufitem.
Ten niewielki odbiornik odtwarzał film, kiepskiego rodzaju thriller, ale oni nie zwrócili na to uwagi. Zakrwawiona siekiera spoczywająca w rogu, także była im obojętna. Potrzebowali nocleg, na tę jedną noc. Deszcz ostro dał im się we znaki, byli cali przemoknięci i przez to zziębnięci. Ich to mogło co najwyżej zaziębić, ale małego mogło zabić i to o niego właśnie bali się najbardziej.
Nie mamy więcej – przemówił chłopak i rzucił na srebrną tacę złotą obrączkę.
Dziewczyna poszła w jego ślady, zdejmując swoją, ale ona delikatnie ją odłożyła, jakby trudno jej było się z nią rozstać.
Na jedną noc?
Plus transport do sąsiedniego miasta – odpowiedział, badając skrupulatnie oczy mężczyzny, który podniósł na niego wzrok.
Były niebieskie, jasne, niemal błękitne, więc to skutecznie go uspokoiło, przynajmniej pozornie i choć na tę jedną chwilę.
Paliwo drogie, miasto daleko, a sąsiednie jeszcze dalej – odparł i zaczął przyglądać się kobiecie, a konkretniej dziecięciu na jej rękach.
Kilkumiesięczne niemowlę wydawało mu się być blade, jego kark był niemal biały, a nóżki bezwiednie opadały, gdy był podtrzymywany jedną dłonią za pupę. Coś mu nie grało, ale gdy zobaczył błyskotkę, zawieszoną na złotym łańcuszku, nie zamierzał dyskutować.
Chcecie go w pobliżu zakopać? – zapytał bezczelnie, kładąc kluczyk na ladę.
Chłopak wziął przedmiot i przeczytał ze zwykłej, drewnianej informatorki numer pokoju. Nie odpowiedział nic, ruszył do wyjścia, a dziewczyna poczłapała za nim.
Otworzyli drzwi z numerem siedem, błagając Boga w duchu, by to i dla nich okazał się szczęśliwy numerek. Pokoik był skromny, jedno niespełna dwuosobowe łóżko, niewielka komoda i mała łazienka z brudną, zardzewiałą wanną, w której na dnie stała woda.
Dziewczyna położyła chłopczyka na łóżku i wspomniała po raz kolejny, że dziecko jest zimne.
Włóż go do wody, zimnej, stopniowo dodawaj ciepłej. Musi się rozbudzić.
Nie wiem czy oddycha – histeryzowała.
Oddycha – zauważył, podchodząc bliżej i przykładając dwa palce do usteczek chłopca. Wyczuł delikatny podmuch płynący z jego nozdrzy, co nieco go rozpromieniło.
Czemu się nie budzi!? Czemu jest zimny!?
Zmarzł! – wrzasnął. – Podałem mu tabletki nasenne – przyznał w końcu, jednocześnie biorąc dziecko na ręce i zmierzając z nim w stronę zaniedbanej łazienki.
Coś ty zrobił? – Szarpnęła go za ramie.
To co, kurwa, musiałem! – ryknął i wyszarpnął materiał przemoczonej, ciemnoszarej bluzy z jej rąk, łamiąc przy tym dwa kobiece paznokcie, które zdobił obskrobany w kilku miejscach lakier.
Rozebrał dziecko do naga i pokręcił kurkami przy kranie, by dostosować temperaturę wody. Potem nie przejmował się, że jeszcze bardziej moczy swoją przemokniętą do ostatniej nitki bluzę. Nie był w tej chwili ważny, choć odporność miał kiepską i już czuł jak go drapie w gardle.
Podstawił dziecię pod kran i spojrzał przez ramię, na dziewczynę przestępującą z nogi na nogę. Była niecierpliwa, lecz gdy usłyszała słaby płacz, ledwie cichutkie kwilenie, podbiegłą bliżej i przyklęknęła.
Udało się – szepnęła z niedowierzaniem. – Żyje.
Sama mówiłaś, że to święte dziecię, więc chyba nie umrze, nie? – zapytał bezczelnym tonem, wypominając tym samym przeszłość i odkopując pogrzebaną już dawno ranę.
Nie zdradziłam cię – powiedziała, spoglądając głęboko w jego oczy.
Do Maryi Dziewicy to ci daleko.
Nie byłam dziewicą, ale nie zdradziłam cię – warknęła nieustępliwie.
Dobrze, powiedzmy, że ci wierzę, ale jakimś cudem, to dziecko w twoim brzuchu się znalazło, a raczej go nie zjadłaś na śniadanie. – Zabrał niemowlę spod wody i wcisnął w jej ramiona. Wstał i zaczął rozglądać się za jakąś miską, by napełnić ją ciepłą wodą, jednocześnie dziękował a to, że w tym miejscu w ogóle była ciepła woda.
Otulę go kocem. – Podniosłą się z kolan i ruszyła do pokoju, ale zatrzymał ją słowami, wypowiedzianymi przez zęby:
Jeszcze nie! – Wyjął zza wanny brudną, blaszaną miskę, przepłukał ją, a potem napełnił niemal po same brzegi. Zaniósł do pokoju. – Dlaczego my? – zapytał, stawiając ją na środku zakurzonego dywanu. – Dlaczego teraz? Czemu wtedy? Czemu w takim miejscu? – dopytywał, obserwując jak zamacza słabego, zaspanego chłopczyka w przezroczystej, załamującej się tafli.
Pierwszy Mesjasz też nie urodził się tam gdzie pałace, nie był synem cesarza Rzymu, ani Rabina, a stolarza – przypomniała.
W życiu niczego w drewnie nie wystrugałem – powiedział z lekkim rozbawieniem, ale przy okazji też załamaniem. – Kiepski ze mnie Józef. – Oparł się o łóżko, podkulił nogi, obejmując je rękoma i zabujał się, jakby cierpiał na lekkie stadium choroby sierocej. – To jest chore – przemówił po dłuższej chwili milczenia. – Chcę się obudzić, ja się się obudzić. Ja chcę się, kurwa, obudzić! – ryknął, strasząc dziecko na tyle, że głośniej zapłakało. Spojrzał na nie i wypowiedział na głos, coś co od dawien dawna chodziło mu po głowie – a co jeśli... jeśli to żaden Mesjasz? Co jeśli, to nie dziecko Boga, a Diabła?
Zawiesiła na nim swój wzrok. Zaglądała dogłębnie w czerń jego źrenic, które były tak podobne, do oczu jego ojca, że aż momentami napawały ją istnym obrzydzeniem. Wyciągnęła niemowlę z wody i mokre położyła na jego kolanach, nie zważając nawet na to, czy zdąży je odpowiednio przytrzymać, puściła.
W takim razie, masz i je utop. Będziemy mieli problem z głowy – zażądała i wyszła, na zewnątrz, by zapalić.
Wiedziała, że chłopak nic nie zrobi dzieciakowi. Choć wątpił, choć się bał, choć był niepewny jutra i nawet niepewnym dzisiaj kroczył... oboje kroczyli... we trójkę. To była ich wspólna droga, poprzez płatki róż i poprzez kolce cierni. Każdy z nich niósł swój krzyż, swoją przeszłość i swoje nadzieje, zbite poprzecznie.


Część druga prologu nastąpi... a teraz, korzystając z okazji, zapraszam tych co już widzieli, do przypomnienia sobie jak wyglądają trailery zapowiadające, a tych, którzy trafili tu po raz pierwszy, do zapoznania się z nimi.


Mam na imię Aleksander - Bawarska historia
Trailer: Wojna w sierocińcu



IRA - Nie ma niepotrzebnych
Trailer: Wszyscy bohaterowie refleksyjnie



Czytam = Komentuje

Anonimowi – podpisujcie się!


Zapraszam was na swój blog autorski, gdzie znajduje się więcej informacji jak i opowiadań, oraz linków do nich: http://dariusz-tychon.blogspot.com/